Gwarancje pochodzenia energii – czy rzeczywiście wspierają zieloną transformację?

Estimated read time 5 min read

Czy certyfikat oznacza, że prąd w naszym gniazdku rzeczywiście pochodzi z wiatraka albo paneli słonecznych? Choć gwarancje pochodzenia zdobywają na popularności, dla wielu osób wciąż pozostają czymś niezrozumiałym – niemal jak księgowy trik, który ma więcej wspólnego z deklaracją niż realnym działaniem. Warto przyjrzeć się z bliska, czym tak naprawdę są te dokumenty i co faktycznie zmieniają.

O co chodzi z gwarancjami pochodzenia i skąd całe zamieszanie?

Na pierwszy rzut oka sprawa wydaje się prosta: gwarancja pochodzenia energii to dokument, który potwierdza, że 1 MWh energii została wyprodukowana ze źródeł odnawialnych – np. z wiatru, słońca, wody lub biomasy. W Polsce za ich wydawanie odpowiada Urząd Regulacji Energetyki. Ale tu zaczynają się schody – ten certyfikat nie oznacza, że dostajemy prąd z ekologicznego źródła. Oznacza jedynie, że gdzieś taka energia została wyprodukowana.

Co ciekawe, gwarancje pochodzenia można sprzedawać niezależnie od samej energii. Przykład? Firma w Polsce może kupić gwarancję dla prądu, który fizycznie pochodzi z elektrowni konwencjonalnej, i na papierze ogłosić, że korzysta z OZE. Brzmi jak greenwashing? Niekoniecznie – choć krytycy mają tu sporo do powiedzenia.

Jak działa certyfikat bez przepływu fizycznej energii?

Wyobraź sobie: elektrownia wodna w Norwegii produkuje zieloną energię i wystawia certyfikat. Ten trafia na rynek, a potem zostaje kupiony przez firmę w Polsce. Energia nie przepływa fizycznie przez tysiące kilometrów – ale dokument zmienia właściciela. I to właśnie on stanowi dowód „ekologiczności”.

Dziwaczne? Trochę. Ale to standardowy mechanizm w europejskim systemie. Gwarancje pochodzenia energii nie są fizycznym śladem zielonego prądu – to bardziej sposób rozliczania i deklarowania udziału w transformacji energetycznej.

Mechanizm handlu certyfikatami jako wsparcie dla OZE

Założenie systemu jest proste: twórcy energii odnawialnej mogą nie tylko sprzedać prąd, ale też uzyskać dodatkowy dochód ze sprzedaży certyfikatów. A kupujący – czyli firmy czy instytucje – mogą pokazać, że ich działania wpisują się w cele zrównoważonego rozwoju lub wymagania raportowania ESG.

W praktyce wygląda to tak, że wszyscy odbiorcy dostają z sieci taką samą mieszankę prądu – niezależnie od źródła. Natomiast certyfikat pozwala przypisać daną ilość energii do konkretnego wytwórcy i konsumenta. Czy to uczciwe? Tu zdania są podzielone. Ekonomiści często bronią systemu, podkreślając, że pieniądze z certyfikatów wspierają rozwój OZE. Ale z drugiej strony – przeciętny konsument może czuć się zdezorientowany, a nawet oszukany.

Kto i po co sięga po gwarancje pochodzenia?

W praktyce po gwarancje pochodzenia sięgają najczęściej firmy – od międzynarodowych gigantów po lokalne zakłady produkcyjne (dodatkowe informacje znajdziesz na: https://eon.pl/dla-biznesu/firmy-i-instytucje/baza-wiedzy/artykuly/gwarancje-pochodzenia-informacje-o-zasadach-wydawania-i-obrocie). To element strategii wizerunkowej, obowiązek raportowania ESG albo po prostu chęć zasygnalizowania zaangażowania w ochronę środowiska.

Takie certyfikaty są dostępne także dla osób prywatnych – część sprzedawców energii oferuje tzw. zielone taryfy. Warto jednak uważnie czytać warunki – fakt, że na fakturze widnieje gwarancja pochodzenia energii, nie znaczy, że do naszego domu płynie prąd z wiatraka na Mazurach. Może równie dobrze pochodzić z miksu energetycznego, a certyfikat był kupiony osobno.

Co mówią dane o rynku gwarancji pochodzenia w Europie?

W 2023 roku europejski rynek gwarancji pochodzenia przekroczył próg 100 TWh. Najwięcej certyfikatów wystawiono w Norwegii, Szwecji i Niemczech – to właśnie tam dominują źródła odnawialne. Polska znajduje się pośrodku stawki: produkcja zielonej energii rośnie, ale tradycyjne źródła wciąż mają silną pozycję.

Warto wiedzieć, że ceny certyfikatów nie są stałe – podlegają rynkowym zasadom popytu i podaży. W ostatnich latach zainteresowanie nimi wyraźnie wzrosło, co wpływa na ich wartość.

Pułapki, na które warto uważać

Choć cały system ma wspierać transparentność, nie zawsze wszystko jest jasne. Przykład? Certyfikat może odnosić się do energii wyprodukowanej nawet rok wcześniej. Dodatkowo – nie jest niemożliwe, że ta sama energia zostanie „sprzedana” dwa razy: raz jako prąd, drugi raz jako certyfikat.

Dlatego coraz częściej mówi się o konieczności lepszego nadzoru – np. cyfrowej rejestracji dokumentów albo systemach monitorujących przepływy energii w czasie rzeczywistym. Bez takich zabezpieczeń trudno mówić o pełnej przejrzystości.

gwarancje pochodzenia

Technologie, które mogą zmienić ten rynek

W przyszłości gwarancje pochodzenia mogą wyglądać zupełnie inaczej. Rozwój blockchaina, inteligentnych liczników i systemów śledzenia produkcji energii pozwala wyobrazić sobie sytuację, w której każda kilowatogodzina jest przypisana do konkretnego odbiorcy w czasie rzeczywistym. Kilka krajów już testuje takie rozwiązania.

To może oznaczać koniec papierowego systemu i narodziny bardziej przejrzystego, cyfrowego rynku. Ale do tego jeszcze długa droga – na razie warto po prostu być uważnym i zadawać pytania: skąd naprawdę pochodzi energia, którą kupujemy?

Świadome decyzje to większy wpływ na rzeczywistość

System gwarancji pochodzenia nie jest doskonały – ma swoje luki i niedoskonałości. Ale mimo to pełni ważną rolę: daje konsumentom narzędzie, które – przy odpowiednim wykorzystaniu – może wspierać rozwój odnawialnych źródeł energii.

Jeśli zależy Ci na świadomym wyborze energii, nie bój się pytać sprzedawców, sprawdzaj źródła i czytaj dokładnie warunki oferty. Gwarancje pochodzenia energii to nie wszystko, ale mogą być dobrym krokiem w stronę bardziej odpowiedzialnej konsumpcji.